Poezja

Pisanie wierszy jest dla mnie emocjonalną podróżą do wnętrza mojej duszy

Błysk oka
czar uśmiechu
szczerość
płomień buchnął
obojętność
pogarda
słowa ostre jak nóż
płomień zgasł

Pamiętam ten dzień.
Padał deszcz.
Szłam mokra wśród kropel.
Opadały na moje ramiona.
To było lato.
Upalne lato.
Słońce mocno świeciło.
Jednak letni deszcz zmywał ze mnie potok łez.
Nikt nie widział, że płaczę.
To było takie magiczne.
Płakałam wśród ludzi.
Ludzie mi się przyglądali.
A ja cała skąpana w snach i deszczu
omijałam ich bez słowa.
Słowa były zbędne.
Podążałam leśnymi ścieżkami.
Szumiały sosny.
Paprocie szeleściły.
Było cudownie.

Zbudził mnie twój głos ze snu.
Otworzyłam oczy.
Nie było cię.
Podbiegłam do lustra.
Może w nim się skryłeś.
W odbiciu nie zobaczyłam cię.
Tylko potarganą,
z przestraszonymi oczami kobietę wołającą o pomoc.
Nie znam jej.
A ty?

Słońce macha do mnie.
Otacza promieniami.
Złotymi końcówkami mnie dotyka niczym mackami ośmiornicy.
Jestem w sidłach.

Deszcz pada za oknem.
Rozmywa marzenia.
Topi wszystkie sny.
Bezbarwne krople przedzierają się do duszy.
Deszcz ją wyleczy.
Zostanie tylko pustka i szum łez szczęścia.
Deszcz obejmuje mnie, pieści i muska
delikatnie jak powiew wiosennego wiatru.
Deszcz zmyje wszystkie smutki.
Odrodzę się na nowo.

Spotkałeś mnie na ulicy.
Szepnąłeś moje imię.
Zastygłam
wpatrzona w głębię twoich błękitnych oczu.

Gubię się w słowach.
Gubię się w snach.
Gubię się w marzeniach.
Gubię się pośród traw.
Boję się,
Drżę.
Czy odnajdziesz mnie?

Drążysz w mojej głowi.
Wiercisz się.
Kotłujesz.
Uciekam od ciebie.
Nagle wyrasta przede mną mur.
Uciekam przed samą sobą.
Jesteś we mnie.
Uciekam na próżno.
Jestem skazana na ciebie i siebie.

Potrzeba wolności mnie budzi co noc.
Tarmosi mnie za resztkę duszy.
Ściska mnie.
Krzyczę.
Nikt nie słyszy.
Odpowiada tylko głucha ludzka obojętność.

Lubię szum twoich rzęs,
gdy trzepotem skrzydeł motyla mnie wołają.
Delikatnym muśnięciem fal błękitny ocean
daje mi znać, że już czas wyrzucić kotwicę i zejść na ląd.
W tobie znalazłam dom.

Rozpływając się w czerwieni zachodu,
nazwałeś mnie bohaterką.
Lecz to za wielkie słowa.
Ja jedynie przecięłam kotwicę i
wyciągnęłam cię z głębiny wspomnień.
Na powierzchni zachłysnąłeś się
miłością i zapomniałeś o ranie.

Przybita do krzyża
gwoździami rozszarpującymi skórę
tryskam fontanną krwi,
przełykam krople goryczy,
patrzę na zdrajców,
podnoszę cierniową głowę
ku niebu i
przyrzekam, że nigdy
nie wyrzeknę się miłości.

Włosy nie przestają rosnąć
centymetr po centymetrze.
Nie słuchają, że skończyło się.
Obracają się do okna i
przerywają rozmowę.
W czasie kolacji rzucają
spojrzenia – nie masz racji.
Gdy naciągam beret kręcą się i
strącają w kałużę
kawałek sztucznego materiału.

Jesteś morzem,
a ja łódeczką
mocującą się ze sztormem,
szarpaną przez fale obojętności.
Jestem łódeczką,
z góry skazaną na zatonięcie.

Biegnę do ciebie,
przez łąkę usłaną kwiatami.
Krokusy zdobią suknię.
Bukiet kaczeńców trzymam w ręce.
Przebiśniegi wtapiają się we włosy
i ciągną się za mną, jak welon.
Wchodząc w łan pszenicy,
słyszę szepty – jesteś piękna.
Kłosy oplatają stopy.
Chcą zatrzymać.
Ziarenka wskakują do kieszeni.
Upiekę z nich chleb.
Przy brzegu rzeki czeka sum,
by zabrać do podwodnej krainy.
Częstuje mnie wodorostami.
Odpoczywam, płynąc na tratwie,
zrobionej przez bobry.
Słucham trzepotu skrzydeł ważki,
by nie rozbić się o skały.
Z księżycem w torbie wędruję przez las.
Drzewa witają.
Paprocie się kłaniają.
Elfy w trawie przy ścieżce
poustawiały kosze z
jagodami, malinami, poziomkami.
Leśne zwierzęta zapraszają na ucztę.
Z pomocą ptaków wspinam się na górę.
Sępy, orły rzeźbią schody.
Pelikan trzyma sznur.
Mewy krążą wkoło głowy.
Nie pozwalają spojrzeć w dół
i obiecują, że na szczycie czeka na mnie – MIŁOŚĆ.

Ostrzeżenia
Wzdłuż i wszerz
dziura żądna krwi
chłopca oczarowanego
zamkami na piasku.
Jeden podmuch wiatru
i czar pryśnie.
Więc uciekaj,
póki kuli u nogi
nie zaczepiłam,
do klatki nie wrzuciłam,
do piekła nie zaprowadziłam.
Strzeż się!
Zniszczę każdego,
kto stanie na drodze
z sercem na tacy,
gotowym do kochania.
Jestem jak puszka Pandory.
Lepiej wrzuć mnie do morza.

Chcąc zdmuchnąć kurz z lustra,
rozhuśtałam je.
Spodobał mi się ten widok, więc
stałam z założonymi rękoma.
A gwóźdź ostrzegał,
że puści,
nie wytrzyma,
bo za ciężko
i puścił.
Roztrzaskało się o krawędź pewności.
Słysząc kroki na schodach,
zaczęłam sklejać kawałki szkła
resztkami nadziei.
Ramkę związałam wiarą.
Spojrzałam w odbicie.
Łzy płynęły potokiem,
rysa się w słońcu świeciła.
Przyszedłeś,
popatrzyłeś,
pocieszyłeś,
że nic się nie stało.

Z kielichem morskiej wody,
leżąc na plaży w sukni z piasku,
świętuję rozstanie.
Morze nie podziela mojej radości.
Burzy się,
huczy,
szarpie za nogę.
Chce mnie wciągnąć,
zakryć falą.
usta zakneblować wodorostami,
uciszyć śmiech
i roztrzaskać o skałę.
Jakbym była łodzią porzuconą przez
tchórzliwego rybaka.

Kiedy wyznawałeś mi miłość,
świat milczał w zachwycie.
W trawę spadały orzechy, bo
wiewiórka zaniedbała pracę.
Na polanie wilk z lisem godzili się,
gdy zobaczyli naszą bliskość.
Echo twoich słów obudziło niedźwiedzia.
Dostrzegł co się dzieje
i zamarł.
Uśmiechały się liście,
poruszone tą chwilą.
Spadł nietoperz,
aż zabolała go głowa.
Zając nawet nie zadrżał
w strachu, że nas spłoszy.
W popłochu jak jelenie
uciekniemy w głuszę boru.
Wszyscy nastawiali uszu.
Wzrokiem błagali: jeszcze raz.
Jakby zdarzył się cud.

Tak wiele
przyniosłam ci kłamstw
cuchnących stęchlizną.
A ty zlizywałeś je nie kręcąc nosem
i prosiłeś o więcej.
Lecz ja już nie potrafię udawać anioła.
Deszcz zakochał się w prawdzie
i rozpuścił klej, by skrzydła
rozpadły się i utonęły w błocie.
A wiatr zerwał maskę,
byś zobaczył blizny po grzechach,
z których nie mogę się spowiadać,
bo konfesjonały są zabite deskami,
księża zatykają uszy,
niebo głuchnie.
Więc nawet twoja naiwność
nie zatrze śladów przeszłości
i nie da rozgrzeszenia.

Kłamałam,
gdy mówiłam, że kocham.
Nie wiem, co to miłość.
To nie nazwane uczucie
pali serce, lecz nie rozdrabnia się na słowa.
Jesteśmy biegunami,
skazanymi na wieczne pożądanie.
Nigdy nie dotkniemy swoich ust, rąk
i nigdy się nie spotkamy.
Trwamy obok
ja tu, ty tam
jak dwie limby,
rosnące na różnych kontynentach.
A świat zazdrości nam.
Zamiast współczuć.

W snach jestem ptakiem.
Wzbijam się do nieba
zapominając o świecie,
którym rządzą kamienie
i wyścigi szczurów.
Już nie czuję zimna.
Wiatr muska skrzydła.
Chmury malują mnie na niebiesko.
Szybuję nad biedą.
Zmartwienia zrzucam jak pióra.
Wieczorem zniżam lot.
Siadam na polu i dziobię pieniądze.
Niech umierają w męczarniach.
I pijana rosą, wygrzebuję szczątki miłości.
Czekam na jej zmartwychwstanie.

W snach jestem szczęśliwa.

Gdy cię mijam,
huczy ziemia,
jakby miała wytrysnąć lawa
i uciekam.

Gdy rozmawiasz ze mną,
opowiadasz o kochankach,
wysysasz soki potrzebne do przeżycia
i mdleję.

I drżę jak chaber na wietrze,
że gdy cię dotknę
koniuszkiem palca
całkiem przypadkiem,
buchnie ogień,
którego już nigdy nie ugaszę
i spłonę na stosie pożądania.

Przez wiele lat
w moim pokoju
unosił się smród
gnijącego ciała,
lecz wybiłeś okno
i mnie ocaliłeś.

Uzależniłam się
od stukotu twojego serca
i trzepotu skrzydeł uśmiechu,
który zaplątał się w firance
i zawisł w bezruchu,
jak tęcza na niebie.

Zamykam oczy
i twój zapach
przedostaje się przez
szpary w ścianach,
nęka,
kusi.
Chcę płonąć
w twoich ramionach.

Przepraszam,
za zbyt cienki sznurek,
za tępą żyletkę,
zardzewiały nóż,
za płytką rzekę,
za powolne pociągi,
za zbyt małą ilość wódki,
za filtr od papierosa
i za słabą marihuanę.

Przepraszam,
że potrafię żyć.

Proszę,
zwróć oddech,
który wykradłeś pocałunkiem,
nocą ukryłeś przed światem w szkatułce
Duszę się,
a księżyc milczy,
bezradnie rozkłada ręce.
Nawet on nie wie, gdzie szukać.
Proszę,
ocal uśmiech,
chwiejnie zawieszony na moich ustach.
Echo oddalających się kroków
wyrywa go kawałek po kawałku.
Przemienia w szum wiatru,
jaki słychać na morzu.
Fale wyją na ratunek.
Latarnia morska miga coraz rzadziej.
Zaraz zgaśnie zmęczona bezradnością,
jak nadzieja w moim sercu.
Tylko ciemność i wzmagająca się woda.
Idzie sztorm na Morzu Czarnym.

Chciałam pisać wiersze dla ciebie
i czytać je letnią nocą.
Pod rozgwieżdżonym niebem
wtuliłbyś się w moje ramiona
i słuchał spowiedzi mojej duszy.
Lecz ty nigdy nie podziwiałeś gwiazd
a spowiedziami gardziłeś.
Głuchy byłeś, gdy niosłam ci słowa.
Wolałeś zatruć mnie obietnicami
i wypełnić serce kłamstwem.
A nocą szukałeś moich ust,
by pocałunkiem tchnąć
we mnie dym z papierosa
i błagałeś o ciało.
Byłeś żebrakiem
a ja jedynie
poetką niespełnioną.

O północy
szepczę
niepewnie,
drżącym głosem
twoje imię.
Nagle gasną gwiazdy,
księżyc zrywa ciemną płachtę nocy,
falują obłoki,
skowronki podskakują,
nucąc marsz weselny.
I szczypię się w rękę,
bo pędzel z orszakiem farb
maluje już ósmą tęczę.
Zaczynam wierzyć w czary
ukryte w twoim imieniu.

Możesz chwycić mnie
i potrząsnąć jak dziecinną grzechotką,
z której i tak się kiedyś wyrasta.
Możesz uderzyć w twarz prawdą,
że przypominam ci wiosną
zeszłoroczny śnieg.
Lecz nigdy nie szepcz,
że kochasz
ot tak sobie,
dla żartu,
przypadkiem,
całkiem nieświadomie.

Lubię, kiedy patrzysz na mnie
nie jak kochanek,
chcący w prostych uściskach
rozbudzić pożądanie,
nie jak chłopiec
z rumieńcem na twarzy
podglądający dziewczynę,
nie jak przyjaciel
spotkany w tłumie,
lecz jak mąż
podejrzewający żonę,
że przed innym
bezwstydnie
zrzuca bluzkę.

Kłamałam.
Prosto w twarz
rzucałam ci
kłamstwa wyssane z palca,
a potem
niewinnie
wpatrywałam się w twoje oczy
i przyrzekałam – to ostatni raz.

Obiecywałam
na zawsze,
na wieczność,
aż śmierć nas rozdzieli,
a potem
za rogiem
wytrzepywałam kieszenie
pełne obietnic
i deptałam je,
by nie został po nich żaden ślad
w mojej pamięci.

Pisałam
„kocham, nie mogę żyć bez ciebie”
i upijałam cię listami,
jak czekoladkami z rumem.
Potem
oddawałam poetom
pożyczone słowa
i zasypiałam,
by zapomnieć o twojej naiwności,
i o swojej.

Tak bardzo chciałam być przy tobie.

Pożegnanie


…bo widzisz, ja nie potrafię
kołysać biodrami w rytm
twojego serca,
chodzić bez potknięcia na obcasach
złudzeń,
pić z twoich ust
pożądania,
malować policzki
łzami,
związywać włosy wstążką
nadziei,
haftować twoje imię na pościeli
marzeń,
uśmiechać się jaśniej niż blask
twoich oczu.

(Z każdą inną będzie ci lepiej.)

Całuj,
bo tylko wtedy
nie myślę o rzeczach,
które powinnam wyznać.
Pocałunki zatrzymują tajemnice,
które chcą wyjść na jaw.
Zabijają grzechy, z których
spowiadam się tylko przed Bogiem.
Tworzą nowe drogi,
o których marzymy nocą.
Wiedzą, że jeśli powiem,
to co chcesz usłyszeć,
całą prawdę o sobie,
o czym będziemy rozmawiać…w niebie?

Gdzie jesteś kochanie?
Bo marznę.
Serce jest soplem lodu.
Mróz szczypie w nos.
Wszędzie biało.
Tylko twój uśmiech
przegania zimę,
topi śnieg i
zaprasza do kochania.

Jestem pustynią
większą niż Sahara.
Wiatr rozwiewa wspomnienia jak wydmy,
piasek kłuje w oczy prawdą,
kaktusy jak grzechy czekają, by zadać ból,
a uśmiech pojawia się, jak deszcz – raz na sto lat.

Mężczyźni, których kochałam
odchodzili z różnych powodów.
Ale rozumiałam ich.
Gdy nie pokazałeś lustra – zdziwiłam się.
Nie zawiniła natura, więc kto?

Jestem jak dzbanek.
Wlewasz gorącą herbatę – z radości paruję.
Wrzucasz kostki lodu – jakoś to znoszę.
Wsypujesz cukier – cieszę się.
Dodajesz sok z cytryny – nie narzekam.
Stoję pusta przez kilka dni.
Cierpliwie czekam i
nadal cię kocham.

To dla ciebie szukam kamieni.
Toczę do domu.
Zamykam się w pracowni.
Rzeźbię swoje życie.

Maluję marzenia.
Używam kolorów pięknych,
jak twoja uroda.
Zapełniam dom obrazami.

Zbieram ptasie pióra.
Szyję koc do rana.
W rogu jest haft z nadziei.
Ogrzeje cię, gdy mnie już nie będzie.

O północy stoję nad jeziorem.
Wyławiam gwiazdy.
Pakuję w życzenia.
Księżyc dokądś pędzi.
Sądzi że nie widzę.
Szuka cię.
Chce zdradzić
moją największą tajemnicę.

Kłamca – obiecał, że nie powie.

O co w tym wszystkim chodzi?

Piękni śmieją się z brzydkich.
Mówisz – uroda przemija.

Bogaci poniżają biednych.
Mówisz – fortuna kołem się toczy.

Głupców się podziwia,
a mądrzy stoją z boku.
Mówisz – ostatni będą pierwszymi.

Okrutni pokonują wrażliwych.
Mówisz – bądź sobą.

A może trzeba
żyć, kochać i umrzeć w spokoju?

Wytłumacz filozofie.

Znowu – kolacja stygnie.
Ziemniaki zapinają mundurki – szykują się do wyjścia.
Kurczak przykleja pióra – chce odlecieć.
Cebula zrzuca suknię – idzie spać.
Wino czerwienieje ze złości.
Świeca obrażona, bo się poparzyła.
Tylko ja stoję w oknie
otulona firanką
niczym welonem
i czekam (znowu)

Nie chciałam latać.

A jednak
wypełniona miłością
wyleciałam oknem.
Jak balonik lekko
prowadzona przez wiatr
wędruję światem.
Boję się, by
nie zachłysnąć się
wolnością,
więc omijam słońce.
Uważam na drzewa,
by nie rozszarpały mnie.
W południe zaczepiam ludzi,
w nadziei, że cię spotkam.
Wtedy złapiesz sznurek
i wrócimy do siebie.

Co ty wiesz o mnie
dziewczyno mieszkająca pod kloszem?
Co usłyszysz niesiesz przez miasto.
Cieszą cię moje upadki.
Ale los jest mściwy.
Zapłacisz za te słowa.
Nagle podniesie klosz.
Zawieje prawdziwym życiem.
Zamkną się twoje usta.

Wierzę, że
za lata przeżyte w samotności,
za łzy kruszące zazdrość,
za zło nieodbijające się od tarczy,
za przegrane bitwy o lepszy świat,
za kamienie rzucone w moją stronę
i za każdy nóż wbity w plecy
będzie nagroda.

Sprzedaj mi uśmiech.

Co chcesz?
Samochód, dom.
Otwórz torbę a wsypię
cegły i śrubki.
Spakuj też ubrania, buty.
Zapasowe guziki włóż do kieszeni.
Nie krępuj się.
Wynoś obrazy, meble.
Zmieszczą się do kapelusza.
Fortepian jest twój.
Narzuć mu tempo.
Wykop kwiaty, drzewa.
Zwiń krajobraz za oknem.
Lecz nie zapomnij zostawić
mojej własności.
Cena nie była wysoka.

Spójrz-
za oknem
noc
księżyc się schował
wiatr wieje
deszcz pada
nikt nie woła
a tu
kominek
koc
kakao
i ja.

Zostań.

Kto cię podziwia zimowe drzewo,
gdy straszysz chudością?
Klęczysz przed niebem,
a ono cię ignoruje.
Woli chmury i gwiazdy.
Śnieg na chwilę cię przystroi
i zaprowadzi do ołtarza.
A gdy się wyleży,
łamie ślubną obietnicę.
Wiatr bawi się w ganianego,
lecz nie nadążasz
i załamujesz ręce.
Jedynie porzucone gniazdo
cię nie zawiodło.
Śpi w twoich ramionach.
I czeka na powrót ptaka.

Często przychodzę pod twoją bramę.
Strażnicy na mój widok już wstają.
Nie mają litości.
Odganiają.
Każą wracać.
Mówią, że muszę
skończyć, co zaczęłam.
A mi brakuje sił.

Jeśli zbłądziłeś kochanie, wśród uczuć się pogubiłeś
i na darmo szukasz właściwej drogi do domu,
a kompas cię okłamuje,
mech nie chce rosnąć na drzewach,
chmury zakrywają gwiazdy
i księżyc jest kapryśny,

nie martw się.

Ja co noc zapalam latarnię na ulicy,
byś zobaczył wołające cię światło
i przybiegł do mnie,
wpadł prosto w moje ramiona.

W poniedziałek rano, spakuję serce rozerwane na kawałki
i wyrzucę przez okno wspomnień.
Zatrzasnę okiennice a klucz wrzucę do studni łez.
Zacznę żyć.
We wtorek wieczorem stanę na balkonie i roześmieję się,
aby przegonić pozostałości po tobie.
W środę założę suknię uszytą z powodów, dla których
o przeszłości zapominam.
Urodzę się na nowo.
W czwartek wypiję za swoje zdrowie na balu u szatana
i zatańczę z przyjaciółmi.
W piątek odpocznę w ramionach pokus, które wyjdą z ukrycia.
Zwrócą mi oddech.
W sobotę zapalę ognisko ze złych myśli na swój temat.
Płomienie sięgną bram nieba i oznajmią nowinę.
Zlecą się aniołowie, aby zobaczyć cud.
Będą musieli zaczekać do niedzieli, bo
w niedzielę stanę przed nimi – JA.

Codziennie depczę po szczątkach serca,
a ono ma jeszcze siłę, by krzyczeć.
Wraz z nim ściany, łóżko, fotel
wrzeszczą, że cię straciłam.

Ze złości trzaskam drzwiami.
Wybiegam na ulicę.
A tam domy, płoty, kamienie
szyderczo się uśmiechają.

Szukam kogoś, kto zapełni pustkę.
Lecz serce zabarykadowało drzwi.

Przyglądała się Wenus naszej miłości z ukrycia i …

Pokochała szum wiosennego wiatru
ukrywający się w twoich włosach.
Pokochała czułe konary dębu,
będące kształtem twoich dłoni.
Pokochała gwieździste niebo,
utopione, w twoich oczach.
Pokochała polne drogi zasypane śniegiem,
prowadzące do twojego serca.
Pokochała blask latarni morskiej
przecinający ocean twoich słów.
Pokochała czarodziejską muzykę,
uwięzioną w twoim uśmiechu.

Pewnie to ona wykradła mi twoją miłość.

Na wieść o twoim odejściu,
ja posłuszna romantycznym hasłom
próbowałam popełnić samobójstwo.
Założyłam czarną suknię,
położyłam się wygodnie,
połknęłam garść aspiryn,
i czekałam na upragniony koniec,
lecz ciągle oddychałam.
Mój spokój zakłócił dzwonek.
Na progu zobaczyłam Śmierć.
Z radością zaprosiłam ją do domu.
Wypiła kawę i z tęsknotą popatrzyła na drzwi.
-A ja! – krzyknęłam.
-Nie ma w tobie kropli życia – odpowiedziała.
I wyszła.

Odszedłeś i ja odeszłam.

Gdy całowałam miłość na pożegnanie,
nie czułam bólu, ani żalu.
Dziwili się ludzie, bo nie znaleźli
złości i gniewu.
Moja twarz nie miała śladów po łzach.

Widzieli,
jak pomagam miłości nieść
bagaże ciężkie od wspomnień.
Jak zawiązuję ciepły szal na jej szyi,
który uchroni od mroźnych spojrzeń.
Jak odprowadzam na przystanek,
graniczący z przyjaźnią.
Jak obiecuję ją zawsze kochać.

Chciał Bóg poddać próbie wiarę w miłość,
więc pozwolił mi wspiąć się na górę Synaj.
Zobaczyłam dwie płyty kamienne,
a na nich wyryte przykazania.

1. Miłość jest słabsza od Śmierci.
2. Miłość nie ociera łez.
3. Miłość nie cofa czasu.
4. Miłość nie zabija samotności.
5. Miłość nie przynosi nadziei.
6. Miłość nie pisze czarodziejskich bajek.
7. Miłość niszczy marzenia.
8. Miłość przychodzi i odchodzi.
9. Miłość nie dotrzymuje obietnic.
10. Miłość nie wystarcza.

Zdziwił się Bóg, gdy krzyknęłam –
-Nie prawda!

Krawcy z całego świata pokornie rozpalają ognisko
i wrzucają do niego kolorowe nici.

Odkąd żyjesz z dala ode mnie,
żadna kobieta na Ziemi nie ubierze
czerwieni,
która przypomina o pocałunkach,
zieleni,
którą pomalowane są twoje oczy,
żółci,
która odrodziła się w twoich włosach,
bieli,
która żyje w twoim sumieniu
ani błękitu czy fioletu,
kolorów twoich snów.
Tylko jedna barwa pozostała.

Zatem
krawcy z całego świata szyją
żałobne suknie dla wszystkich kobiet na Ziemi.

Odkąd żyjesz z dala ode mnie,
tylko ciemność mnie otacza.

Muzycy z całego świata pokornie chowają
instrumenty i zanoszą na strych.

Odkąd wybrałeś życie beze mnie,
ani walczyk, ani mazurek
nie wydostanie się z wnętrza
skrzypiec, gitary, fortepianu i puzonu.
Zbuntowały się.
Straciły najcenniejszego słuchacza.
Wolą nucić żałobną pieśń,
abyś wiedział, jak jest tu pusto – bez ciebie .

Odkąd wybrałeś życie beze mnie,
uśmiech zniknął na zawsze z mojej twarzy.

Nie potrafię kochać.
Moja miłość się wypaliła.
Wczoraj była żarem
jeszcze do odratowania.
Dziś zmieniła się w popiół.
Rozsypię ją na drogę.
Wiatr ją rozwieje
w cztery strony świata lub
śnieg przysypie.
Zapomnę.
Udam, że jej nie było.

Kochałam za mocno i
za karę muszę żyć
w wiecznej pustce.
Nie miałam wyboru,
ty wybrałeś.
Odszedłeś bez śladu.
Zamieniłeś moje serce w skałę
i nie istnieje kilof,
który mógłby mnie ocalić.

Nie odnajdę miłości.
Ocean nas dzieli.
Gdzieś w nim pływają
okruchy naszych uczuć.
Może są na dnie.
Bawią się z rybami i
śmieją z mojej naiwności.

W lipcu spakowałeś się.
Trwało to pięć minut.
Wrzuciłeś do walizki
spokój, wiarę i siłę.
Pożyczyłeś garść optymizmu.
Zagryzłeś wargi, spuściłeś oczy
i zatrzasnąłeś z hukiem drzwi.
Słońce się przestraszyło.
Powiało chłodem.
Zaczął padać śnieg.

Zapukał ktoś.
Nie przedstawił się.
Nie chciałam rozmawiać.
Już miałam zamknąć drzwi,
gdy powiedział, że kupi miłość.
U mnie jest jej pełno.
Wylewa się strumieniami.
Napełniłam wannę, garnki.
Nie pomieszczę więcej.
Jednak jeśli sprzedam, choć
szklankę twojego uczucia,
będę biedniejsza, słabsza.
Twoja miłość jest najcenniejsza.

Gdzieś zawsze tam,
pośród łez i uśmiechów,
pośród zmartwień i wątpliwości,
pośród porażek i sukcesów,
pośród marzeń i rozczarowań,
pośród kompleksów i słabości,
pośród grzechów i tajemnic,
pośród kłamstw i obietnic,
znajdziesz miejsce dla siebie.

Urodziłam się, mając lat 18.
Zobaczyłam cię i …
serce zaczęło bić,
krew zaczęła płynąć,
poczułam powietrze.
Dorównałeś Bogu.
Stworzyłeś człowieka.

Gdy odwiedzisz mnie, to

zobaczysz ubrania wiszące w szafie, tęskniące za ciepłem.
Zobaczysz kwiaty w ogrodzie, walczące z zimą.
Zobaczysz drzewa przy drodze, proszące o spojrzenie.
Zobaczysz słowiki, kuszące śpiewem.
Zobaczysz książki, czekające na dotyk.

Lecz gdy pytam, co słychać,
ubrania, kwiaty, drzewa, słowiki i książki
uśmiechają się.

Tylko łóżko nie reaguje na głos.
Zakrywa się kocem
i płacze.

Kim jesteś?
Wieczorem stoisz pod drzewem i patrzysz.
Gdy zgaszę światło, znikasz.
Może spotkałyśmy się już?

Gdy powiedziałam, że chciałabym
odejść i nigdy nie wrócić,
przygniotłaś złość głazem spokoju.

Gdy mój statek rozbił się o lodowiec słabości,
i stawał się wrakiem,
odbudowałaś go.

Gdy tonęłam w pragnieniach
i zbliżałam się do dna,
rzuciłaś koło ratunkowe.

Masz władzę.
Decydujesz o życiu i śmierci.
Bez ciebie nie ma początku ani końca.
Jesteś źródłem wszystkiego.

Nie potrafię pisać smutnych wierszy o cierpieniu, tęsknocie i łzach.
Nie potrafię siedzieć w barze i szukać pocieszenia, litości, współczucia.
Nie potrafię tęsknić za miłością, młodością.
Nie potrafię nienawidzić samotności witającej mnie, gdy otwieram drzwi.
Nie potrafię narzekać, martwić się, płakać.
Nie potrafię gniewać się na ciebie,
bo twoja miłość, jak melodia, stale wraca i gra.
Gra muzykę naszego życia, a ja nie potrafię przestać się śmiać.

Byłeś moją parasolką.
Chroniłeś mnie przed deszczem,
nie pozwalając kroplom
zmyć z policzkach
śladów twoich dłoni.
Zakrywałeś przed słońcem
prażącym w lipcowe popołudnie,
by nie wyschły twoje pocałunki.
I odpierałeś uderzenia gradu,
w obawie, że poranię stopy
biegnąc na spotkanie z tobą.
I nagle jesienny wiatr
wykradł mi ciebie,
jednym podmuchem
porwał na północ.

Dziś moknę na deszczu.

Oda do miłości

Kim jesteś?

Wieczorem stoisz pod drzewem i patrzysz.
Gdy zgaszę światło, znikasz.
Może spotkałyśmy się już?
Gdy powiedziałam, że chciałabym
odejść i nigdy nie wrócić,
przygniotłaś złość głazem spokoju.
Gdy mój statek rozbił się o lodowiec słabości,
i stawał się wrakiem,
odbudowałaś go.
Gdy tonęłam w pragnieniach
i zbliżałam się do dna,
rzuciłaś koło ratunkowe.
Masz władzę.
Decydujesz o życiu i śmierci.
Bez ciebie nie ma początku ani końca.
Jesteś źródłem wszystkiego.

Pomaluję niebo
kolorami mojej miłości.

Na wschodzie
chlapnę plamą nadziei
budzącej mnie
chłodnymi promieniami
każdego ranka,
by przypomnieć,
że wciąż jeszcze istniejesz
w zakamarkach mojego świata.
Południe

zamoczę w namiętności
palącej moje ciało,
gdy na horyzoncie samotności
słyszę trzepot skrzydeł stada
myśli o tobie.
Północ

udekoruję brzmieniem
twoich niewypowiedzianych słów
odbijających się
echem o
moje poszarpane serce.
A zachód

jednym ruchem pędzla
pomaluję tęsknotą
za twoją miłością.

Są marzenia.
Zawsze żywe.
Stoją w kolejce za cierpliwością i niepewnością.
Czekają na spełnienie.
Jest miłość.
Tylko wieczna.
Bez początku i końca.
Chodzi w przebraniu.
Nie spieszy się.
Czeka na znak.<br.
Jest jutro.
Zawsze zagadka.

Smakujesz dobrze kochanku,
z przeterminowaną datą ważności,
choć marzenia są wymięte od chowania się
po kieszeniach spodni wytartych
na krzesłach niewiary w lepsze jutro
a plecak się nie dopina od obietnic
złożonych kobietom spotkanych
na przystanku życia, widząc w ich oczach
obiekt nocnego zapomnienia
na własną odpowiedzialność
przyjmuję cię z powrotem.

Mogłam być wierzbą.
Rosłabym pod twoim oknem.
Zaglądałabym do środka.
Budziłabym szumem liści.
Odpoczywałbyś w objęciach gałęzi.
Ochraniałabym przed deszczem.
Kochałbyś tę wierzbę.
Mogłam być słońcem.
Rozświetlałabym świat.
Wyprowadzałabym z tunelu.
Przynosiłabym nadzieję.
Osuszałabym łzy.
Przeganiałabym smutki.
Kochałbyś to słońce.
Mogłam być gwiazdą.
Spełniałabym życzenia.
Uszczęśliwiałabym.
Widziałabym uśmiech.
Czekałbyś nocą, aż zabłysnę.
Świeciłabym dla ciebie.
Kochałbyś tę gwiazdę.
Mogłam być drogą.
Zaprowadziłabym cię do marzeń.
Pokazałabym przyszłość.
Nie potrzebowałbyś mapy ani przewodnika.
Podziwiałbyś mnie.
Zazdrościłbyś wolności.
Kochałbyś tę drogę.
Mogłam być czymkolwiek-
a kochałbyś mnie.

Przyjdź
na dzień
na noc
na chwilę
przypomnij siebie
nie poczujesz
żalu, pustki, bólu.
Z czystym sumieniem
stań na progu
I zaspokój głód
resztkami miłości.
Obiecuję, że o więcej
nie poproszę
Przyjdź

Z walizką w drzwiach
oskarżasz o chłód.
Nie przyznam się.
Wiń wieczną niepewność.
Ona jest źródłem nieszczęść.
Potrzebowałam kogoś,
kto wierzyłby we mnie,
gdy ja opętana szaleństwem
przywoływałam śmierć,
kogoś siedzącego obok
na szczycie świata,
kto złapałby, widząc że spadam
w wir głupoty,
kogoś takiego…jak ty.
Lecz zawahałam się.

Tak wiele
przyniosłam ci kłamstw,
cuchnących stęchlizną.
A ty zlizywałeś je, nie kręcąc nosem
i prosiłeś o więcej.
Lecz ja już nie potrafię udawać Anioła.
Deszcz zakochał się w prawdzie
i rozpuścił klei, by skrzydła
rozpadły się i utonęły w błocie.
A wiatr zerwał maskę,
byś zobaczył blizny po grzechach,
z których nie mogę się spowiadać,
bo konfesjonały są zabite deskami,
księża zatykają uszy,
niebo głuchnie.
Więc nawet twoja naiwność
nie zatrze śladów przeszłości
i nie da rozgrzeszenia.